Painkiller: Recurring Evil
Wracamy do czyśćca
Krystian Machnik 27 lutego 2012, 18:23
Jeśli jakiś produkt osiąga światowy sukces, to oczywistym staje się, że trzeba kontynuować dzieło. Ale wówczas pojawia się też pewien dylemat: rozwijać projekt, by wyciągnąć z niego jeszcze więcej pieniędzy potrzebnych do dalszej działalności czy może pozwolić mu godnie się zestarzeć? Przypadek serii Painkiller zdaje się potwierdzać, że druga wersja z wymienionych jest jedyną słuszną. Czy najnowsza odsłona o tytule Recurring Evil przywróci jej dobre imię?
Painkiller to jedna z najlepszych gier rodem z kraju nad Wisłą. Mam jednak poważne wątpliwości, czy ta marka aby na pewno jest jeszcze polska. Obecnie prawa do jej wykorzystania posiada szwedzka firma Nordic Games, a połowa z wszystkich jej kontynuacji powstała poza granicami naszego kraju. Oczywiście były to kontynuacje dość marne, które mogły budzić żywsze uczucia tylko ze względu na fakt, że zostały oparte na znakomitym dziele studia People Can Fly. Niestety, węgierski JoWooD (wykupiony potem przez ww. Nordic Games) już lata temu upatrzył sobie w tym tytule świetną okazję do zrobienia biznesu. Nic dziwnego, firma borykała się z bardzo poważnymi problemami finansowymi, a czymś trzeba było spłacić długi, prawda?
Pierwszym efektem tych działań był wydany w 2007 roku Overdose, który zmieniał mrocznego Painkillera w kolorowego FPS-a z przekombinowanymi broniami (np. czaszka wystrzeliwująca promieniem lasera…) i dziwacznymi przeciwnikami. To mogło się nie podobać (i większości nie podobało), ale dało się jeszcze jakość przeżyć, bo gra wprowadzała naprawdę sporo nowości. Wówczas nie wiedzieliśmy jednak, że lepiej już nie będzie…
Dwa lata później światło dzienne ujrzał Painkiller: Resurrection – kolejny dodatek, który zrodził się na mocy porozumienia z autorami amatorskiej modyfikacji. Grę od początku zapowiadano jako swoisty powrót do korzeni serii, jednak potraktowano to w zbyt dosłowny sposób. Wprowadzała co prawda nowe kampanię, mapy, fabułę, przerywniki filmowe czy muzykę, ale ogólnie rzecz ujmując – wyglądała tak samo jak „jedynka”. Poziomy składały się z tych samych tekstur, a gracz zabijał hordy tych samych przeciwników, takimi samymi broniami. Dodatek był ponadto niedopracowany, co zaowocowało średnią ocen na poziomie 6/10.
Niestety, po kolejnych 24 miesiącach producent znów zapragnął nieco dorobić na Painkillerze, czego efektem był Redemption. Tu sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, bo gra od początku była tworzona przez grupkę fanów z Polski jako niewielka amatorska modyfikacja i dopiero pod koniec produkcji podpisano umowę z JoWooD. Mimo to faktem jest, że ostatecznie została wydana jako oficjalna kontynuacja serii, która nie wprowadzała dosłownie żadnych nowości. Był to swego rodzaju mappack składający się z multiplayerowych map dostosowanych dla kampanii dla pojedynczego gracza. Sam tryb wieloosobowy usunięto i sprzedawano za kilkadziesiąt złotych. Dla fanów Painkillera była to doskonała okazja, by jeszcze raz przedrzeć się przez hordy przeciwników (których było aż kilka tysięcy), ale wszyscy pozostali powinni trzymać się od tego z daleka.
Mamy więc do czynienia ze stopniowym upadkiem znakomitej niegdyś serii. Każdy z kolejnych dodatków wprowadzał coraz mniej nowości, a to odbiło się na ocenach. Czy najnowsza odsłona utrzyma tę tendencję? Wiele wskazuje, że na szczęście nie. Painkiller: Recurring Evil ma być kolejnym „powrotem do korzeni”, czyli dokładnie tak samo, jak było w przypadku Resurrection. Podobieństw jest więcej, bo głównym bohaterem będzie ta sama postać – Bill Sherman. Co on tu robi, pytacie? No jak to co – zostaje wysłany do czyśćca, by walczyć o własną duszę… czyli tradycyjnie.




