News

Call of Juarez: The Cartel

Dziki Zachód już nie taki dziki

Kiedy w 2006 roku zadebiutowała pierwsza część Call of Juarez, wszyscy zachwycali się jej oryginalnością. Była to bowiem jedna z naprawdę nielicznych gier osadzonych w klimatach dzikiego zachodu, a na pewno jedna z najbardziej dopracowanych. Gra odniosła całkiem spory sukces, na fali którego stworzono kontynuację „Więzy Krwi”. Obie gry wydał jeden z gigantów branży elektronicznej rozrywki, firma Ubisoft, co chyba jest doskonałym świadectwem jakości polskiego produktu. Jednak potem coś się zmieniło…

W 2010 roku Rockstar Games wydało Red Dead Redemption, które zdobyło niebywałą popularność, świetne recenzje i, co najważniejsze, doskonale się sprzedało. Gra przeszła jak burza przez branżę, zdobywając liczne nagrody i wiele nominacji do tytułu gry roku. Wydaje się, że na ten sukces zareagowano w Techlandzie zniechęceniem. Zupełnie tak jakby twórcy Call of Juarez doszli do wniosku, że wszelkie próby konkurowania z góry skazane są na niepowodzenie, a markę trzeba ratować czyniąc zdecydowane kroki. W tym celu postanowiono… upodobnić grę do setek innych na rynku.

Już pod koniec zeszłego roku pojawiły się w sieci plotki, że czas akcji Call of Juarez 3 zostanie przeniesiony do współczesności. Informacje te potwierdziły się 3 miesiące później, kiedy oficjalnie zapowiedziano trzecią odsłonę cyklu z podtytułem The Cartel. Fani nie zareagowali zbyt optymistycznie, lecz decyzja była ostateczna i Techland uparcie dążył do realizacji swych celów.

Call of Juarez: The Cartel

Na pierwszy rzut oka nie jest tak źle. Akcja Call of Juarez: The Cartel wciąż rozgrywa się w okolicach tytułowego miasta Juarez. Problem jedynie w tym, że Dziki Zachód uwspółcześniono. Szeryfów zamieniono w bezlitosnych agentów służb specjalnych, kowbojów w handlarzy bronią, prochami i ludźmi, a środkiem transportu zostały konie mechaniczne. I choć cały otaczający gracza świat wyraźnie się zmienił, to widać, że twórcy starali się, jak mogli nawiązać do poprzednich odsłon. Pierwszym z tych nawiązań jest wspomniane wyżej miasto Juarez, a drugim: główny bohater – Ben McCall, potomek rewolwerowca Raya McCalla. Jest nawet do niego bardzo podobny, nosi ten sam płaszcz, wyraz twarzy ma identyczny, podobnie charakter i lubi bezkompromisową walkę.

Jednak, poza najbardziej oczywistymi nawiązaniami, są także nieco bardziej sugestywne, które fani serii powinni natychmiast rozpoznać, a pozostali przejdą obok z obojętnością. Należy do nich np. zabytkowy fort w pobliżu miasta, gdzie Ray wraz ze swoim bratem Thomasem w Call of Juarez: Więzy Krwi podkradali się nocą eliminując wrogów. Jest nawet dawna willa McCallów i powracający co chwila wątek złota ukrytego w górach Juarez. Naprawdę fajnie to zobaczyć jeszcze raz, szkoda tylko, że w takiej oprawie.

Call of Juarez: The Cartel

Nie chodzi mi jednak o oprawę wizualną, a cały obraz gry jako takiej. A ten niestety prezentuje się słabo. Z wyjątkowego westernowego FPS-a zrobiono kopię setek innych gier, która dosłownie niczym nie wyróżnia się na tle licznej konkurencji. Powiem wprost – to zwykła strzelanka, tyle że z akcją osadzoną na granicy meksykańsko-amerykańskiej. Jakby tego było mało, wręcz wylewa się z niej „konsolowość”. Cały czas nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że wersja pecetowa została zrobiona wyłącznie przy okazji, a platformami docelowymi były Xbox 360 i PlayStation 3. Cała gra jest bowiem niezwykle prosta. Polega tylko i wyłącznie na podążaniu niewidzialnym korytarzem i strzelaniu do wszystkiego, co się rusza. Wrogów jest dużo i bardzo łatwo ich zabić. Nie trzeba nawet celować w głowę ani specjalnie się do tego przymierzać, gdyż strzał w niemal każdą część ciała i z niemal każdej odległości zawsze kończy się śmiercią.

Strona: 1 2 3 Następna
Zgłoś błąd